czwartek, 5 września 2013

rozdział *34



Urlop się skończył, więc trzeba zakasać rękawy i brać się do pracy. Wybaczcie, powinnam się najpierw przywitać. "Heloł" dziołszki moje :D
Rozdział to tzw. świeżak, więc mogą pojawić się błędy, za które z góry przepraszam. No nic, miłego czytania :*



 
 



***

Wspomnienia z całego miesiąca przelatywały przez umysł dziewczyny, tworząc różnobarwny, długi film. Nie mogła się nie uśmiechać, bo w końcu uważała się za najszczęśliwszą osobą na świecie. Taylor nie przestawał jej zadziwiać, wynajdując codziennie jakąś inną atrakcję. Nurkowanie, surfowanie, wspinaczki towarzyszące im przez cały pobyt na wyspie, sprawiły że wszystko ją bolało. Jednak i w tej kwestii chłopak, mąż sprawdził się doskonale. Relaksowali się na wszelkie sposoby kończąc na najcudowniejszym sexie jaki dane jej było zasmakować.
-Mam nadzieję że to o mnie myślisz..
Głos tuż przy uchu wyrwał ją z tego cudownego zamyślenia. Spojrzała w bok z udawanym oburzeniem.
-Mógłbyś dłużej dać mi pofantazjować.
-Obiecuję, że jak wylądujemy to nie będziesz musiała już fantazjować – pochylił się jeszcze bardziej. – Nawet nie wiesz jak jestem podniecony gdy widzę cię tak ubraną.
Jessie delikatnie oblizała spierzchnięte usta, czując narastające w niej pożądanie, na co chłopak jęknął i odchylił głowę, przymykając oczy.
-Zwariuję przez ciebie.
Jessie uśmiechnęła się wygładzając niewidzialne fałdki na białej, zwiewnej sukience, w której Taylor nie chciał jej teraz oglądać. A to wszystko za sprawą tego iż sukienka nigdy nie miała szansy zostać dłużej na właścicielce, za każdym razem lądowała gdzieś w kącie a oni kochali się jak szaleni. Obrazy wróciły, wraz z nimi szkarłatny rumieniec na jej twarzy.
Nagle samolot zaczął się trząść i Jessie mocno uchwyciła się oparcia. Tak szybko jak się zaczęły, tak szybko ucichły. Jednak tego samego nie mogła powiedzieć o swoim żołądku. Dalej odczuwał turbulencje i z każdą chwilą czuła się gorzej.
-Kochanie co się dzieje? – Taylor zmartwiony spojrzał na dziewczynę.
-Nie wiem, przez te wstrząsy chyba będę wymiotować..
Nie mogła dłużej czekać. Chwiejnym krokiem przeszła przez pokład i zamknęła się w toalecie, zaraz potem dopadła ubikacji. Raz po raz wypluwała zawartość żołądka, czując ohydny w tej chwili smak homara, którym raczyła się na obiad.

         Taylor stał po drugiej stronie drzwi słysząc jak Jessie się męczy. Miał już zapukać gdy tuż obok niego pojawiła się stewardessa z szerokim uśmiechem na twarzy.
-Czy wszystko w porządku?
-Moja żona źle się poczuła od tych wstrząsów.
-Bardzo mi przykro. Przyniosę dla państwa wodę i dodatkową poduszkę. Może pańska żona prześpi się trochę i miejmy nadzieję, że poczuje się lepiej.
-Bardzo dziękuję.
Stewardessa zniknęła za kotarą i wtedy usłyszał zgrzyt otwieranego zamka. Spojrzał na bladą twarz dziewczyny, uśmiechnęła się blado dając mu do zrozumienia, że poczuła się lepiej. Pomógł jej usadowić się na siedzeniu i przykrył ją kocem. Delikatnie ucałował zroszone kropelkami potu czoło.
-Prześpij się, za trzy godziny powinniśmy lądować to cię obudzę.
Skinęła głową i oparła się o jego ramię. Chwilę później usłyszał jej spokojny, miarowy oddech.
Gdy wylądowali zapadał już zmierzch. Czarne chmury leniwie pełzły po czerwonawym od słońca niebie. Jessie czuła się już o niebo lepiej, więc zgoniła wszystko na nieświeże owoce morza. Szli przez halę odlotów i przylotów, trzymając się za ręce. Uśmiechnięci, szczęśliwi, zakochani. I wtedy zadzwonił telefon Jessie.


***

Spieszyła się. Tak bardzo chciała zdążyć. Przecież to jej matka, rodzona matka, która może po drodze pogubiła się w uczuciach, ale wciąż była jej matką. Widziała spojrzenia Taylora, które raz po raz jej posyłał wraz ze słowami tak odległymi, że nie potrafiła ich zrozumieć. Łzy ciurkiem spływały po jej twarzy utrudniając głębsze złapanie powietrza. Byleby tylko być na czas. To teraz było najważniejsze.
Czas.
Nie wiedziała czy wszystko działo się tak szybko, czy wręcz ciągnęło się w nieskończoność, ale odetchnęła widząc majaczący w oddali budynek szpitala Providence. Odznaczał się na czarnym niebie i wyglądał w tym momencie dość przerażająco. A może to tylko świadomość tego, że tam właśnie matka walczy o życie, tak wpływało na obraz jaki miała przed oczami. W dodatku przez łzy, które nieprzerwanie skapywały z jej podbródka, wszystko było rozmazane.
Drogi z auta do sali niewiele pamiętała. Głosy lekarzy, pacjentów, dźwięki aparatury i wszelakie sterylne zapachy. Gdyby nie Taylor otwierałaby po kolei każde z napotkanych drzwi. To on kierował nią, to on dodawał jej otuchy, był przy niej.
Otworzyła niepewnie drzwi. Matka leżała na łóżku podpięta do jednej z takich pikających maszyn, które słyszała podążając za Taylorem przez oddział. Głowę miała zabandażowaną, twarz poobijaną a z ust wychodziła rurka i sądząc po urządzeniu do jakiego była odprowadzona, pomagała jej oddychać. Nie sądziła, że stać ją było jeszcze na jakieś łzy a jednak rozpłakała się, stawiając krok za krokiem by podejść bliżej. Ostrożnie chwyciła podrapaną dłoń kobiety, jakby ta, za sprawą dotyku miała się obudzić i odtrącić gest na jaki Jessie się zdobyła. Nie słyszała nic prócz tej cholernej aparatury, pikającej w nierównym rytmie. Dopiero dłoń położona na jej ramieniu zmusiła ją do odwrócenia się.
-Kochanie, lekarz chce z tobą porozmawiać.
Taylor wskazał głową na mężczyznę, który stał tuż przy łóżku, a którego ona dopiero teraz dostrzegła. Wyraz jego twarzy nie wróżył nic dobrego.
-Nazywam się doktor Anderson, pani matka miała rozległy uraz czaszki i narządów wewnętrznych. Tak naprawdę, to czy wszystko będzie dobrze okaże się w ciągu kilkunastu najbliższych godzin, jednak pani matka potrzebuje nowej wątroby. I to jak najszybciej..
-Czy mogę oddać jej swoją?
-Jessie.. – Taylor chciał przerwać jednak nie zwróciła na niego najmniejszej uwagi.  
-Czy mogę oddać swoją wątrobę – powtórzyła, tym razem głośniej, jakby nie przyjmując żadnych sprzeciwów.
-Jako najbliższa rodzina jest pani idealnym dawcą. Musimy zrobić kilka badań, żeby..
-Zaczynajmy więc.
-Jessie musimy porozmawiać. Można? – Chłopak spojrzał wymownie na lekarza, na co ten skinął głową i wyszedł z sali. – Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że to niebezpieczne?
-A co mam innego zrobić? Patrzeć jak moja matka umiera?
-A czy ty myślisz, że ona to doceni? Sama wiesz, że zniszczy wątrobę w przeciągu kilku..
-Nie waż się o niej tak wypowiadać – wysyczała przez zaciśnięte zęby – nie masz prawa.
-W dupie mam moje prawa, martwię się o ciebie. O ciebie do cholery.
-Taylor i tak to zrobię, z tobą czy bez ciebie.. jeżeli mam szansę ją uratować.. – wyszlochała, a zaraz potem poczuła jak ramiona mężczyzny oplatają jej ciało – ..ja muszę jej pomóc..
Przytulił ją jeszcze mocniej, głaszcząc delikatnie po włosach, po czym odsunął się spoglądając w zapłakane oczy.
-Chodź. Zrobimy te badania.
-Będziesz przy mnie? – pociągnęła nosem.
-Cały czas..


         Siedziała w gabinecie, czując palce Taylora splecione z jej palcami i czekała na lekarza. Miał dostarczyć im wszelkich informacji związanych z przeszczepem. Mijał kwadrans, a jego jeszcze nie było i szczerze powiedziawszy to zaczynała się powoli denerwować. Na zewnątrz starała się zachować pozory spokoju, ale w środku szalał huragan wywracający wszystko do góry nogami. Nie miała pojęcia co ze sobą począć, jak oderwać się od wszelkich myśli.
Rozglądała się to w prawo to w lewo, dostrzegając kolor ścian. Pistacja.
Dostrzegając kilka dyplomów. Prostokątne, srebrne ramy.
Dostrzegając jedną roślinę. Paprotka.
Dostrzegając szafkę na książki. Tytułów połowy nie rozumiała.
Nagle drzwi do pokoju otworzyły się i ukazała się w nich postać lekarza w całej okazałości.  Długi kitel wręcz oślepiał swoją bielą, ale nie to przykuło jej uwagę. Twarz. Twarz wyrażała konsternację. Usiadł za wielkim dębowym biurkiem nie spuszczając z Jessie wzroku.
-Kiedy będzie przeszczep? – nie wytrzymała, pochylając się nieznacznie w jego kierunku.
-Pojawił się problem. Pani Higgins..
-Jessica..
-.. nie bardzo wiem.. – odchrząknął – ..nie możesz być dawcą.
-Ale dlaczego?
-Macie inne grupy krwi..
-To przecież jest możliwe. Przecież ludzie posiadają różne grupy krwi.
-Macie inne grupy krwi pod względem zgodności genetycznej.
-Co chce pan przez to powiedzieć?
Wpatrywała się w niego jakby nagle wyrosły mu czułki na głowie, bądź też jego skóra stała się zielona.
-Nie jesteście spokrewnione. To nie jest pani biologiczna matka. Przykro mi.
Obraz przed oczami rozmazał się zupełnie. Pochłonęła ją ciemność.



***

Taylor trzymał kubek z kawą tuż przy ustach, wpatrując się w śpiącą Jessie. Fotel przysunął na tyle blisko, by mieć jak najlepszy dostęp do niej, by być najbliżej jak tylko się dało. Wiadomość o śmierci matki przyszła tego samego dnia co wiadomość o tym, że nie były ze sobą spokrewnione. Uraz był zbyt rozległy by mogli ją uratować. W dodatku powstały skrzepy, które w głównej mierze przyczyniły się do śmierci kobiety. A teraz siedział zamartwiając się o zdrowie dziewczyny. Była osłabiona, była wycieńczona do granic możliwości. Od dwóch dni nie zmrużyła oka, płacząc, wręcz wyjąc w poduszkę, więc teraz cieszył się, że udało jej się zasnąć. I nie ważnym było to, że zażyła leki nasenne przepisane przez doktora Andersona. Nie potrafił jej pomóc. Bo nie wiedział jak. Usłyszał cichy dźwięk telefonu dochodzący z salonu i ostrożnie wyszedł z sypialni. Zanim zamknął za sobą drzwi spojrzał na żonę. Wyglądała tak spokojnie, jakby nic się w jej życiu teraz nie działo. Westchnął.
Szybkim krokiem przemierzył salon i odebrał. W słuchawce usłyszał zmartwiony głos Lorraine.
-Cześć synku, jak się trzyma Jessie?
-Cześć mamo. Śpi.
-Mogę wam w czymś pomóc? Może przywieźć wam obiad.. cokolwiek?
-Tony był przed godziną, wpadł na ten sam pomysł. Dzięki.
-Wiadomo już kiedy wydadzą ciało?
-Jeszcze nie, na razie czekamy.. – przejechał dłonią po włosach.
-Kochanie, gdybyś czegoś potrzebował, po prostu dzwoń.
-Wiem mamo, dziękuję. Pozdrów ojca.
Rozłączył się i opadł na poduszki w momencie, gdy usłyszał cichy głos za sobą.
-Taylor..
Odwrócił się gwałtownie. Dziewczyna stała w jednej z jego koszul, z potarganymi włosami i opuchniętymi oczami, w dodatku boso. A mimo to wciąż była piękna, ponętna, sexowna. Otrząsnął się i w ułamku sekundy znalazł przy niej.
-Jessie, miałaś wypoczywać.
-Nie wiedziałam gdzie byłeś..
Uniósł jej podbródek, zmuszając do spojrzenia na niego.
-Jestem i zawsze będę przy tobie.
Wspięła się na palce i pocałowała go. Był przesiąknięty pożądaniem. Tym pocałunkiem, właśnie w tej chwili podpaliła lont. W pośpiechu zrzucali ubrania, bez problemu docierając do sofy. Bez długich pieszczot, tylko dziki, uwalniający nagromadzone emocje, sex.



***


Stała nieruchomo wsłuchując się w pastora wygłaszającego słowa, które miały dodać jej otuchy. Nie dodawały. Nawet obecność Taylora nie dodawała pokrzepienia w takim stopniu w jakim by chciała. Nie oglądała się za siebie, bo i po co. Nie było nikogo. Nikogo prócz pastora i czwórki facetów z zakładu pogrzebowego, którzy gdyby nie kasa, nie ruszyliby tych tłustych dupsk z ciepłych foteli. Mżyło. I zapewne dlatego widziała na ich twarzach te grymasy, za które z chęcią zabiłaby jednego po drugim. Zmięła w ustach najgorsze z przekleństw i skupiła całą swoją uwagę na czarnej, lakierowanej trumnie. Miała ochotę rzucić się na nią, wytargać zwłoki kobiety która tam spoczywała i wytrząsnąć z niej jakiekolwiek informacje. Tyle lat była obrażana, katowana wyzwiskami i ciosami, a teraz to wszystko okazało się jakąś chorą grą, pieprzoną zabawą Emily. Cała jej miłość, wszelkie wspomnienia, jej życie.
Wszędzie kłamstwa. Oszustwa.
Cisnęła gwałtownie białą różą na prostokątne pudło i odeszła, nie bacząc na spojrzenia jakie w tej chwili posłali jej wszyscy zebrani. Miała to głęboko w nosie. Potrzebowała oddechu, chwili dla siebie. Nie wiedziała kiedy zaczęła płakać, nie wiedziała czy pastor skinął by pochować zmarłą, ale wiedziała jedno – Taylor szedł za nią. Czuła to całą sobą. Był blisko, jednocześnie dając jej pełną swobodę. Doskonale ją znał, jak nikt inny, nawet matka.. Nagle żołądek podszedł jej do gardła. Na tyle szybko, że upadła na kolana i zwróciła śniadanie. Zaraz też, w ułamku sekundy, poczuła ramiona Taylora.
-Jessie..
-Wszystko dobrze – niedbale przetarła usta dłonią, wycierając resztki śliny.
Deszcz przybrał na sile, więc i chłopak szybciej pomógł jej się pozbierać.
-Chcesz pojechać coś zjeść?
-Nie. Chcę jechać do domu.
Zaprowadził ją do auta, zapiął jej pasy, zamknął za nią drzwi. Wykonywał proste czynności, których ona nie miała siły robić. Była jak kukiełka, marionetka w rękach lalkarza, pociągającego za poszczególne sznurki. Starała się przekonać samą siebie, że chce się odezwać, zrobić cokolwiek, ale prawda była taka, że chciała zamknąć się w swoim świecie, by w spokoju pomyśleć. W sumie nie robiła nic innego od dwóch tygodni, od dnia w którym dowiedziała się, że Emily Hawks nie była jej prawdziwą matką. Przymknęła oczy.
Obudziła się dopiero gdy Taylor delikatnie pogładził ją po policzku.
-Jesteśmy na miejscu.
Nie odpowiedziała, nie wiedziała co miałaby odpowiedzieć. Ruszyła przed siebie i po chwili już leżała w swoim łóżku, pragnąc by znów zasnąć.

         Taylor nie wiedział jak jej pomóc, jak choć na chwilę dać jej ukojenie, odciążyć od tego wszystkiego. Mógł tylko obserwować jak kładzie się do łóżka i przykrywa kołdrą, by zaraz usłyszeć cichy szloch. Tak było codziennie, dwa tygodnie płaczu, milczących dni, nieprzespanych nocy. Przeszedł powoli przez cały salon, kierując swoje kroki w stronę sypialni. Deszcz nie poprawiał nastroju, bębniąc głośno w szyby i parapety. Rozwiązał krawat i ściągnął koszulę obchodząc dookoła łóżko. Położył się obok, przytulając wątłe ciało dziewczyny. Gładząc Jessie po ramieniu czuł jak powoli się uspakaja. Odwróciła się w jego kierunku i drżącymi rękoma zaczęła gładzić go po torsie. Przytrzymał jej dłonie i spojrzał w zapłakane oczy.
-Nie tym razem.. od dwóch tygodni kochasz się ze mną a później znowu zamykasz w swojej skorupie.. odwracasz się plecami bez słowa – ucałował jej palce, nie spuszczając z niej wzroku.
Milczała.  
Jednak on nie zamierzał milczeć.
-Nie rób mi tego. Przysięgaliśmy sobie być jednością, na dobre i na złe, w zdrowiu i w chorobie. Odsuwasz mnie od siebie, w sytuacji kiedy..
-W jakiej sytuacji Taylor – warknęła, wyrywając się z jego uścisku. – Kobieta, która biła mnie przez połowę życia okazała się zwykłą hipokrytką. Kim jestem do cholery!? Jesteś w stanie mi na to odpowiedzieć? Myślałam, że jestem jej córką, że na swój popaprany sposób mnie kocha..
Widział jak drżenie ciała i łzy cieknące po jej policzku utrudniały wypowiadanie kolejnych słów.
-Nie mam nikogo kto.. kto mógłby mi powiedzieć kim jestem, kim była moja mama.. dlaczego mnie oddała.. kolejna osoba, dla której byłam ciężarem..
Objęła się rękoma i rozpłakała na dobre. Wstał, chcąc ją przytulić jednak ona cofnęła się o krok, powstrzymując go ruchem dłoni.
-Zostaw mnie.
I wyszła. Z sypialni. Z mieszkania. Drzwi zatrzasnęły się za nią z głośnym łoskotem. Powinien ją zatrzymać, ale sam nie wiedział czy dobrze by zrobił. Dłuższą chwilę stał wpatrując się w miejsce gdzie stała Jessie. Zaraz potem podszedł do szafy i wyciągnął dwie bluzy, jedną od razu zakładając na siebie. Musiał iść jej poszukać.

         Jessie czuła przeszywające ją do szpiku kości zimno. Z zimna zaczęła szczękać zębami, czego w żaden sposób nie mogła zahamować. Nie potrafiła, mimo że bardzo chciała. Ciężkie krople moczyły jej ciuchy, pędząc z nieba jak w jakiejś gonitwie. Rozejrzała się, ale na niewiele jej się to zdało. Deszcz tworzył jedną wielką zasłonę. Podskoczyła jak oparzona, słysząc głośne kroki za sobą. Odwróciła się. Widziała ciemny kontur postaci, ale dopiero po chwili była w stanie ją rozpoznać. Stała w bezruchu, a każdy krok zbliżającego się mężczyzny, ukazywał coraz więcej szczegółów. Taylor zatrzymał się dopiero przed nią i nie pytając o zdanie, założył bluzę na jej przemoczone ciuchy. Milczał. Ona też milczała. Stali tak wpatrując się w siebie, by po chwili zatracić się w gorącym pocałunku.